niedziela, 22 lipca 2012

Rozdział XII: Do niektórych ludzi po prostu nie dociera, że nie są gdzieś mile widziani

Share my life, take me for what I am
Cause I'll never change all my colors for you
Take my love, I'll never ask for too much
Just all that you are and everything that you do...

Myślę, że każdy z Was potrafi rozpoznać (i zanucić) utwór, którego słowa zamieściłam na dobry początek analizy. Wybór, oczywista, nieprzypadkowy – Jacob, niczym nieustraszony Frank Farmer, zajmuje się bowiem całodobową ochroną damy swego serca - notabene kobiety równie niewdzięcznej, jak Rachel Marron. Mimo tego, że wziął sobie do pomocy dodatkowego bodyguarda w postaci młodego Clearwatera, Black słania się na nogach ze zmęczenia. Na szczęście, widmo drzemki na posterunku rozpływa się wraz z niezapowiedzianą wizytą.

Cześć, chłopaki.
Seth zaskowyczał z szoku. A potem przyjrzeliśmy się uważniej myślom przybysza i jak na komendę obaj warknęliśmy.
O, nie! jęknął Seth. Tylko nie to! Spadaj, Leah!

Cóż jednak robi tu starsza siostra Setha? Okazuje się, że dziewczyna miała dosyć bycia niewolnikiem w watasze sterowanej przez swojego eks i skorzystała z pierwszej lepszej okazji, by dać dyla.

I co, jesteś teraz lojalna wobec mnie? spytałem drwiącym tonem. Ha, ha. Świetny dowcip.
Nie mam wielkiego pola do manewru. Staram się dokonać właściwego wyboru. Wierz mi, jestem równie zachwycona tym, jak się to wszystko potoczyło, jak ty.
Tym razem kłamała. W zakamarkach jej umysłu tlił się niezdrowy entuzjazm. Nie była szczęśliwa, ale to, że opuściła sforę, mimo wszystko dawało jej kopa. Przeczesywałem jej myśli, starając się zrozumieć, co ją w tym tak kręci.
(…)
Urwałem w połowie zdania, bo w tym samym momencie coś zrozumiałem. Coś, o czym Leah starała się za wszelką cenę nie myśleć. Nie miałem najmniejszych szans się jej pozbyć.
A ponoć jesteś tu dla Setha, zarzuciłem jej kwaśno.
Wzdrygnęła się.
Oczywiście, że jestem tu dla Setha.
I żeby uwolnić się od Sama.
Zacisnęła zęby.
Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć. Muszę tylko robić, co mi każą. Należę do tej sfory, Jacob. To nie podlega dyskusji.
Odszedłem od niej, warcząc.
A niech to. Nawet wołami nie zaciągnąłbym jej do domu. Mogła nie darzyć mnie sympatią, mogła nienawidzić Cullenów, mogła marzyć o tym, żeby ich wymordować, choćby zaraz, i wściekać się, że zamiast tego przyszło jej ich ochraniać – ale i tak wszystko to nie miało najmniejszego znaczenia, skoro nareszcie zdołała się uwolnić od Sama. Mnie nie lubiła, więc nie było to z jej strony znowu takie poświęcenie wysłuchiwać bez końca, że chcę się jej pozbyć.
Ale Sama kochała. Nadal go kochała. I mając wybór, nie chciała ani sekundy dłużej wysłuchiwać, jak bardzo ciąży mu jej obecność; tak bardzo było to dla niej bolesne. żeby uciec przed jego myślami, była gotowa na wszystko. Nawet na przyjęcie posady pieska salonowego wampirów.
No, tak daleko, to się raczej nie posunę, poprawiła mnie. Usiłowała przybrać szorstki, agresywny ton głosu, ale w masce, za którą się kryła, było coraz więcej rys. Najpierw na pewno co najmniej kilka razy spróbowałabym się zabić.
Słuchaj, Leah...
Nie, to ty słuchaj, Jacob. Przestań się ze mną kłócić, bo i tak nic nie wskórasz. Obiecuję, że nie będę sprawiać kłopotów, okej? Będę ci posłuszna. Tylko nie każ mi wracać do Sama i do roli jego żałosnej byłej, której nie może spławić. Jeśli chcesz, żebym sobie poszła... Przysiadła na tylnych łapach i spojrzała mi prosto w oczy... to będziesz musiał mnie do tego ZMUSIĆ.
Przez minutę po prostu warczałem na nią z bezsilności. Mimo tego, jak Sam potraktował poprzedniego dnia mnie i Setha, powoli zaczynałem mu współczuć. Nic dziwnego, że brutalnie korzystał ze swojej pozycji Alfy. Jakim cudem mógłby inaczej zrealizować jakikolwiek plan?
Seth, czy będziesz na mnie bardzo zły, jeśli zabiję twoją siostrę?

Jacob? Jesteś dupkiem.

Aby wyjaśnić głębiej moje stanowisko, muszę przytoczyć dwa naczelne prawa, obowiązujące w uniwersum Stefy: Prawo Wypaśności Trulawerów oraz Prawo Jedynego Słusznego Angstu.

Prawo nr 1 przejawia się poprzez stosowanie zasady: żaden z bohaterów nie może okazać się lepszym od naczelnego awatara serii oraz mokrego snu autorki – innymi słowy, pary protagonistów. Wszystkie postacie, które wykazują chociaż zalążek charakteru, poczucia humoru lub zwykłych ludzkich uczuć – jak Jake czy Charlie – muszą ulec gwałtownej przemianie w odpychających, zidiociałych bufonów, aby Bella i Wardo mogli lśnić na ich tle swą idealnością niczym gwiazdy na niebie (mniejsza, iż koncept ów od początku skazany był na porażkę, jako że doprawdy trudnym byłoby odnalezienie równie niesympatycznej pary w historii literatury młodzieżowej).

Prawo nr 2 rzecze, iż jakiekolwiek cierpienie odczuwane przez bohaterów drugoplanowych jest nieporównywalne z bólem, którego doświadcza nasz trójkąt miłosny. Jakkolwiek smutną rzeczą nie byłby bestialski gwałt na Rosalie, czytelnikowi nie wolno zapominać, że na miano prawdziwej tragedii zasługuje jedynie bycie porzuconym przez swego chłopaka na sześć miesięcy.

A teraz zobaczmy, jak to wszystko odnosi się do Blacka.

Kwestii pierwszej raczej nie muszę tłumaczyć, bo każdy, kto czytał poprzednie tomy z łatwością zauważy, że chłopak przeszedł gwałtowną transformację; zaczął jako deus ex machina w „Zmierzchu”, aby dostać więcej czasu antenowego w „Księżycu w nowiu” i zaprezentować się w nim jako świetny przyjaciel i ze wszech miar sympatyczny osobnik. Najwyraźniej jednak Meyer zdała sobie sprawę, iż Edzio przy swym konkurencie prezentuje się dosyć marnie, wobec czego dorobiła temu drugiemu gębę prostaka i wannabe-gwałciciela w „Zaćmieniu”, aby nikt już więcej nie zagrażał perfekcyjności McSparkle'a. W obecnym zaś tomie ze świecą szukać tego prawego, empatycznego osobnika z części drugiej; Jake bowiem najwyraźniej stara się dorównać swemu wampirycznemu konkurentowi w byciu egoistycznym bucem.
To zaś prowadzi nas wprost do Prawa Jedynego Słusznego Angstu. Choć nie da się zaprzeczyć, że Indianin przechodzi obecnie dość trudny moment w życiu, nie jestem w stanie jakoś specjalnie użalać się nad jego dotychczasowym losem. Bo i jakaż to wielka tragedia go spotkała? W wieku szesnastu lat dostał kosza od dziewczyny. Pierwszy zawód miłosny to nic przyjemnego, ale Stefciu, na bora! Gdyby wszyscy nastolatkowie reagowali na problemy sercowe tak jak twoje ukochane wytwory wyobraźni (czytaj: kilkumiesięczną depresją/wielotygodniowym gigantem) to w przeciągu najbliższej dekady wskaźnik samobójstw podskoczyłby o pięćdziesiąt oczek w górę.
Po drugiej stronie barykady mamy Leah: dziewczynę, której w przeciągu kilku miesięcy runął cały świat. Jej narzeczony (narzeczony, nie pierwsze w życiu zadurzenie) nie tylko okazuje się być potworem z legend, co samo w sobie może wywołać pewien szok, ale w dodatku wpaja się w Emily – kuzynkę i przyjaciółkę panny Clearwater w jednym. Dziewczyna zostaje więc zdradzona jednocześnie na dwóch frontach, przez dwie najbliższe jej osoby. Już samo to mogłoby niejednego załamać, ale tu nie koniec: wychodzi na jaw, że Leah także jest wilkołakiem – jako jedyna kobieta z plemienia – a przemiana ta wywołuje tak wielki szok u jej ojca, iż ten pada na zawał. I aby dostatecznie ją pogrążyć, los zmusza Leah do służenia w sforze swego byłego, gdzie nieustannie musi wysłuchiwać jego wewnętrznych peanów na cześć nowej ukochanej.
I wiecie co? Mimo wszystko, nie załamuje się. Niezależnie od tego, jaki ciężar na sobie dźwiga, wciąż służy w watasze, uczy się, opiekuje bratem i matką, a do tego zgodziła się nawet być świadkiem na ślubie Sama. Czy ktoś z nowych „braci” próbuje jej pomóc? A gdzie tam – co chwila słychać jedynie uszczypliwe komentarze na temat jej drobnych złośliwości.

...I Meyer poważnie oczekuje, że będę w tym sporze popierać Jacoba?

Jacoba, który reaguje na zrozumiałą desperację Leah, by wyrwać się z mocy swego niedoszłego męża metaforycznym przewracaniem oczami – chociaż sam nie tak dawno angstował po lasach, bo panna Swan wybrała faceta, którego i tak zawsze stawiała na piedestale?

Jacoba, który najwyraźniej zmienił się w pozbawioną współczucia i jakichkolwiek cieplejszych emocji (pomijając te skierowane ku swej Pani) karykaturę samej siebie?

Bez żartów, proszę.

Bitch: +200

Jake rad nierad zgadza się na powiększenie swej sfory o nowego członka, rozdziela patrole, po czym leci do Cullenów. W progu wita go Carlisle, tłumacząc, iż Edward boi się ruszyć nad krok od łóżka Belki. Aby uwolnić się od upiornych wizji, w których jego Pani stoi przed Piotrową bramą, Indianin postanawia uciąć sobie pogawędkę z głową wampirzego klanu.

Jak sądzisz, czy są jakieś szanse na to, że z tego wyjdzie? To znaczy, czy uda wam się w porę zrobić z niej wampirzycę? Opowiedziała mi... o przypadku Esme.
Myślę, że mamy szansę jak jeden do dwóch – odpowiedział cicho. – Widziałem, jak wampirzy jad czyni cuda, ale istnieją pewne warunki, które muszą zostać spełnione. Jej serce pracuje teraz ponad siły – jeśli się zatnie, jeśli stanie... nie będę mógł już w niczym pomóc.

Hej, Carlisle! A co ty na to, żeby...zrobić synowej cesarkę?

Wielokrotnie zastanawiałam się, co jest przyczyną tego akurat faila u Meyer. Z pewnością wie o tym rodzaju porodu (biorąc pod uwagę wcześniejsze idiotyzmy, wątpliwość ta jest jak najbardziej uzasadniona), bo McSparkle sam o nim wspomina. Nie chodzi też raczej o mormonizm (gdyby w grę wchodziły kwestie religijne), bo wąpierze deklarują, że Belka tak czy siak będzie musiała być krojona.

WIĘC CZEMU WCIĄŻ CZEKACIE, NA BORA???

Jak wkrótce się okaże, od porodu dzieli Bellę zaledwie kilkadziesiąt godzin. Dziecko jest już duże i w pełni wykształcone – w najgorszym wypadku na etapie ludzkiego wcześniaka, w najlepszym jako pełnowymiarowy noworodek. Trwa wyścig z czasem, a stawką jest życie matki. Wardo TAK CZY SIAK będzie musiał wgryźć się w małżonkę, gdyż tylko jego zęby będą w stanie przerwać błonę otaczającą potworka (urocza wizja, nie powiem). Dlaczego więc nie zrobią tego, póki Belcia jest wystarczająco silna, by przyjąć jad i ulec transformacji?! Meyepiry czerpią sadystyczną przyjemność z obserwowania, jak dziewczyna walczy o życie, czy jak?

...Oczywiście, wszystko to powyżej to pytania retoryczne. Gdyby Stefa zastosowała w swym dziele Zakazaną Sztukę, jaką jest logika, cały konflikt księgi drugiej zostałby rozwiązany o połowę wcześniej i to bez dramatycznego opisu porodu. Nie możemy na to pozwolić, prawda? Pozostało jeszcze tyle drzew do wycięcia!

Głupota: +500

Co to coś z nią wyprawia? – wyszeptałem zrozpaczony. – Tak gwałtownie się jej pogorszyło. Widziałem te wszystkie rurki i całą resztę. Przez okno.
Ten płód nie jest kompatybilny z jej organizmem. Na przykład, ma bardzo dużo siły – choć to Bella mogłaby pewnie jeszcze jakiś czas wytrzymać. Największym problemem jest to, że nie pozwala jej przyswajać w odpowiednich ilościach składników pokarmowych. Jej ciało odrzuca pożywienie w każdej postaci. Próbuję karmić ją dożylnie, ale po prostu nic się nie wchłania. W dodatku jej potrzeby są, rzecz jasna, zwiększone, co przyspiesza cały proces. Innymi słowy, Bella umiera na moich oczach z głodu – nie tylko ona, ale i płód – a ja nie mogę tego ani zatrzymać, ani spowolnić. Główkuję bez końca, ale nie mam pojęcia, czego to coś może chcieć. – Jego zmęczony głos załamał się pod koniec.

Nie, żeby małe monstrum strzelało sobie samobója poprzez głodzenie swej żywicielki. I jeszcze jedno – nie stosujemy praktyki dawania punktów „na zaś”, a szkoda, bowiem w tym fragmencie kryje się kolejny olbrzymi fail, który wyjdzie na światło dzienne w księdze numer trzy. Ale nie ma strachu; co się odwlecze, to nie uciecze...Kwestię główkowania litościwie odpuszczę; naprodukowałam się na ten temat pod poprzednim cytatem. Carlisle najwyraźniej należy do osób, które lubią przeciskać się przez szyb wentylacyjny, gdy drzwi są szeroko otwarte.

Żebym tak tylko mógł to coś zbadać i określić, czym tak właściwie jest – jęknął Carlisle. – Ale co poradzić, płód jest dobrze chroniony. Wszystkie próby uzyskania obrazu z USG spełzły na niczym. Wątpię też, czy dałoby się przebić igłą owodnię – zresztą Rosalie i tak nie pozwala mi na przeprowadzenie takiego zabiegu.
Przebić igłą owodnię? – powtórzyłem. – Ale po co? Czego można się tak dowiedzieć?
Im więcej wiem o tym płodzie, tym trafniej jestem w stanie ocenić, do czego będzie zdolny. Co ja bym dał za chociaż kilka mililitrów płynu owodniowego! Starczyłoby, że poznałbym liczbę chromosomów...

Ooooch, tak. Wreszcie dotarliśmy do fragmentu „jak mała Stefcia wyobraża sobie zasady biologii”.

Dawno, dawno temu Stephenie Meyer oznajmiła światu: „My scientific reasoning works for me” (cytat ten można znaleźć w „The Twilight Saga: The Official Illustrated Guide”) i niech mi będzie wolno skomentować, iż wypowiedź ta jest wprost proporcjonalnie idiotyczna do ilości głupot fabularnych, zrodzonych z tegoż motta. O tym, że Stefa zdała w szkole biologię chyba tylko dzięki łapówkarstwu wie każdy, kto zapoznał się z którymkolwiek z jej dzieł.
Bywają jednak w przyrodzie faile większe i mniejsze. Ten, nad którym pochylimy się za chwilę, zdecydowanie zalicza się do pierwszej kategorii. Dlaczego użyłam liczby mnogiej? Ponieważ dzisiaj, kochani, czeka Was niespodzianka – analiza w analizie. Tak się bowiem składa, iż drugi człon naszego duetu jest z naukami przyrodniczymi związany zawodowo, w związku z czym idiotyzmy Meyerowej ranią jego oczy jeszcze bardziej niż mnie. Beige, natrafiając w rozdziale dwunastym na pewien fragment, zdecydowała, że musi go skomentować niezależnie od swego rozdziałowego „przydziału”.

Nie przedłużając: oto przed Państwem dyskusja na temat chromosomów. Rozmówcy: jak powyżej. Komentuje: Beige.


Oczywiście. Na jakim poziomie mieliście biologię w szkole? Przerabialiście pary chromosomów?

A ty, Stefciu, miałaś aby biologię w szkole? Jeżeli tak, to szczerze wątpię, żebyś miała z tego przedmiotu więcej niż dwóję, biorąc pod uwagę farmazony, jakie pleciesz w swoich pożal się borze książeczynach.


Tak myślę. Mamy dwadzieścia trzy takie pary, prawda?
– Ludzie tak.
Zaskoczył mnie.
– A wy, ile macie?
– Dwadzieścia pięć.

Dafuq? Jak to się niby stało? Czy cudowny, wszystko robiący jadzik podczas przemiany wpełzł do każdej komórki organizmu mejerpirów, dodając po 2 pary chromosomów? I z czego te chromosomy się wzięły? Z powietrza? I po cholerę, skoro stefciowe wąpierze to tak naprawdę chodzące, niezmieniające się trupy? Te dodatkowe chromosomy na kij im są potrzebne. W końcu i tak się między sobą nie rozmnażają, mogą mieć dzieci tylko z ludźmi, a w tym wypadku byłoby łatwiej, gdyby mieli tyle samo chromosomów. Mieszańce międzygatunkowe (a myślę, że mejerpiry spokojnie można nazwać odrębnym gatunkiem) to rzadka sprawa w świecie zwierząt, w świecie ludzi też pewnie nie byłoby tak prosto, biorąc pod uwagę złożoność naszego organizmu i genomu. Już nawet nie będę wspominała o idiotyzmie zapłodnienia ludzkiej komórki jajowej jadem, bo nie chcę się powtarzać. Po co więc utrudniać sobie jeszcze sprawę różną liczbą chromosomów?


Sądziłem, że oznacza to, że nasze gatunki bardzo się od siebie różnią. Że mają z sobą mniej wspólnego niż lew i zwykły kot. Ale ta nowa forma życia... Cóż, wszystko wskazuje na to, że pod względem genetycznym jesteśmy z sobą bliżej spokrewnieni, niż mi się wydawało.

UGH. Jeżeliby patrzeć tylko po liczbie chromosomów, to bliżej nam do szympansa (24 pary chromosomów i jedynie ok. 6% różnego DNA) niż do sparklepirów. I chwała Wielkiemu Cthulhu, albowiem wolę być spokrewniona z szympansem.


Znajomość liczby par chromosomów mogłaby okazać się użyteczna – wiedzielibyśmy, czy płodowi jest bliżej do nas czy do Belli. Wiedzielibyśmy, czego się spodziewać.

Po samej liczbie chromosomów? Przydałoby się też wiedzieć, które to chromosomy. Czy mam może wspominać o całej masie chorób genetycznych, w których jest więcej lub mniej chromosomów niż normalnie? I ile być powinno, skoro to jakaś nieznana hybryda? Jak znam Stefkę, to zrobi średnią arytmetyczną i mały potworek będzie miał 24 pary. Czyli jedną parę musiałby mieć całą od ojca, bo podczas zapłodnienia 23 chromosomy Belki sparowałyby się z 23 Edka, a te pozostałe 2 od McSparkle’a byłyby tak na doczepkę? Jestem ciekawa, co też SMeyerowa wymyśli. Zwielokrotnione ilości chromosomów u ludzi są przyczyną ciężkich chorób genetycznych (chociażby dobrze wszystkim znany zespół Downa to 1 chromosom więcej w 21 parze, tzw. trisomia) i podobnie jak tutaj wynika to z tego, że w komórce jajowej matki lub plemniku ojca było więcej chromosomów niż być powinno. Ale u potomka naszych gołąbeczków ewentualne dodatkowe chromosomy będą na pewno oznaczały +1000000 do zajebistości.


Ciekawe, ile ja mam chromosomów? – mruknąłem w zamyśleniu. Znowu wyobraziłem sobie, jak by to było, gdybym poddał się testom na obecność sterydów przed jakimiś zawodami sportowymi. Czy DNA też by wtedy badali?
Carlisle odchrząknął.
-Masz dwadzieścia cztery pary, Jacobie.


Ok., ten głośny łomot to byłam ja, Beż, waląca głową o ścianę.

No dobra, czyli różnice genetyczne również wilkom pozwalają się swobodnie rozmnażać z ludźmi, brak też strasznych chorób genetycznych. Choć może to naciągane, ale spróbujmy to jakoś porównać do zwierząt. Międzygatunkowy mieszaniec zwierząt nazywany jest bastardem. Zasadniczo samce bastardów (z nielicznymi wyjątkami) są bezpłodne, samice zaś bywają płodne. Samice pierwszego pokolenia bywają krzyżowane z samcami jednego z wyjściowych gatunków w celu stworzenia nowej rasy. U bastardów uzewnętrznia się bujność niektórych cech, np. odporność na choroby, pasożyty, wyższa wydajność rzeźna, wytrzymałość itd., co jest związane z efektem heterozji. (Wiki) Bujność cech - no fajnie, ale z tą płodnością samców już gorzej. To skąd następne pokolenia małych wilkołaczków?
Nie, jakiekolwiek porównywanie do zjawisk zachodzących w przyrodzie mija się w tym wypadku z celem. Skoro SMeyerowa miała biologię w dupie, to sensu tu i tak nie znajdę. Gdyby Stefcia nie pierniczyła od rzeczy o chromosomach i zapładniających jadach i stwierdziła: it’s magic, to bym może to jakoś łyknęła. Na bora, jak się człowiek na czymś nie zna i jest zbyt leniwy na porządny risercz, to niech się za to nie bierze.


Beige nie poinstruowała mnie w kwestii punktacji, ale mając na uwadze jej szargane nerwy, nie ośmielam się dać mniej niż:

Głupota: +500

Przetrawiliście już powyższy fenomen? Mam nadzieję, że tak, bowiem Stefa nas nie oszczędza. Okazuje się, że złorzeczenia Jacoba na krwiożercze monstrum podsunęły Edwardowi nowy pomysł w kwestii nakarmienia małżonki:

Tylko pomyśl. Jeśli to stworzenie ma w sobie więcej z wampira niż z człowieka, to czego łaknie, czego od nas nie dostaje? Jacob na to wpadł.
(…)
Och – powiedział zaskoczony. – Uważasz, że płód... odczuwa pragnienie?
(…)
Czekajcie – odezwałem się wreszcie. – Chcę tylko coś wyjaśnić. Zamierzacie zmusić Bellę do picia krwi?

...Meyer? Nie. Po prostu nie.

Jako rzecze dr Beige:

Tłumaczenie dobrej przyswajalności krwi przez Belkę tym, że dzieciak potrzebuje posoki, jest idiotyczne, bo krew, jak wszystko inne, zostaje strawiona w żołądku matki i za nic nie trafi do płodu jako krew, tylko jako rozłożona na poszczególne substancje odżywcze tak, żeby te substancje przeszły przez łożysko.

A nawet nie poruszam tu kwestii wspomnianego już wcześniej faila z księgi trzeciej.

Głupota: +50

No przecież – wyszeptała. – Carlisle, zgromadziliśmy dla Belli spory zapas grupy zero Rh minus, prawda? To dobry pomysł - dodała, unikając mnie wzrokiem.



...Że co proszę?

W pierwszej chwili pomyślałam, że Bella z niezrozumiałego powodu potrzebowała transfuzji – stąd krew. Ale nic z tych rzeczy – dziewczyna jest podpięta jedynie pod kroplówkę z powodu wycieńczenia organizmu. Wniosek?

Culleny ukradły krew ze szpitala, żeby Belcia...mogła się posilić po przemianie? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że nie było żadnej konieczności jej sprowadzania. Potwierdza to zresztą późniejszy cytat:

Sprowadziliśmy ją dla ciebie – tak na wszelki wypadek.



Culleny. Ukradły. Krew. Ze. Szpitala. Tak. Na. Wszelki. Wypadek.

Ukradli krew, przeznaczoną do transfuzji...na zaś.

Bo chyba nikt z nas nie wątpi, co oznacza „sprowadzenie” w języku meyepirów: Carlisle gwizdnął ze szpitala kilka(naście) litrów krwi, której zapasów wiecznie brakuje – i która mogłaby uratować mnóstwo potencjalnych żyć.

Nie zrobił tego, ponieważ jego synowa desperacko potrzebowała nowej dawki czerwonych krwinek. Nie zabrał szpitalnych zasobów, walcząc ze swoim sumieniem, gdyż była to jedyna droga do uratowania członka rodziny. Nie.

CARLISLE POZBAWIŁ KILKANAŚCIE POTENCJALNYCH OFIAR WYPADKÓW SPOSOBU NA PRZEŻYCIE, PONIEWAŻ UZNAŁ, ŻE FAJNIE BYŁOBY NA WSZELKI WYPADEK ZAJUMAĆ TROCHĘ KRWI DLA BELLI – A NUŻ SIĘ PRZYDA.


Chciałam wstawić jakiś odpowiedni obrazek, ale obawiam się, że w internecie nie ma niczego, co wystarczająco dosadnie oddawałoby moje uczucia w tej chwili.

Bitch: + 1000

Wróćmy jednak do samego pomysłu. Wardo i spółka zastanawiają się, w jaki sposób zaserwować Belli nowe menu. Pada propozycja wsadzenia rury do gardła, ostatecznie decydują się jednak na tradycyjne siorbanie z kubka. Oczywiście, pozostaje jeszcze ostatnia kwestia – przedstawienie projektu samej matce.

Uważamy, że płód może mieć upodobania bardziej zbliżone do naszych niż do twoich. Sądzimy, że łaknie krwi.
Zamrugała.
Ach, tak. Och.
Twój stan – stan was obojga – gwałtownie się pogarsza. Nie mamy czasu na obmyślenie jakiejś bardziej wyrafinowanej metody żywienia was. Najszybciej będzie, jeśli wypróbujemy naszą teorię...
Mam pić krew – wyszeptała. Skinęła delikatnie głową, ledwie znajdując w sobie na to dość siły. – Da się zrobić. Przyda mi się zawczasu trochę praktyki, prawda?
(…)
To jak, które z was złapie dla mnie grizzly? – spytała Bella.
Carlisle i Edward spojrzeli po sobie. Rosalie przestała hałasować.
Co jest?
Chcemy, by próba dała jak najlepszy efekt, więc nie możemy niczego komplikować powiedział Carlisle.
Jeśli płód łaknie krwi – wyjaśnił Edward – to nie krwi zwierzęcej.
Nie zauważysz żadnej różnicy – obiecała jej Rosalie. – Nie myśl o tym i tyle.

Primo: WTF? Niby z jakiej racji krew musi pochodzić koniecznie od człowieka? Sparklepiry funkcjonują bezproblemowo na zwierzęcej diecie, mały potworek jest dziecięciem „wegetarianina” - więc niby dlaczego nie mógłby posilić się tak, jak jego tatuś?

Secundo: ciekawam, która z nas jest dziwna – ja czy Belka, bo na jej miejscu moim pierwszym pytaniem byłoby: „Moment, a właściwie skąd zamierzacie WZIĄĆ tą krew?”

Głupota: +20

Oczywista, Bella nie wyraża sprzeciwu, w związku z czym plan zostaje zatwierdzony i wcielony w życie.

Czy dieta-cud zdziała cuda? O tym w następnym rozdziale.



Statystyka:

Bitch: 1200
Głupota: 1070


Maryboo

10 komentarzy:

  1. Wow, każdy rozdział tutaj zgarnia tyle, co dwa poprzednie tomy razem wzięte. Ale jak to czytam, to wcale się nie dziwię. Na biologii się znam akurat mniej więcej tyle, co Stefa, ale wszystkie względy moralne: te przymusy, wpojenia, krew dla Belki... Cthulhu, widzisz i się nie budzisz.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajne!Miło było przeczytać nowy kawałek!Wiedziałam,ze poród i dalsza akcja to będzie miód dla analizatorów.
    Czekam na ciąg dalszy.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  3. Mamo moja. Jak ja nienawidzę meyerowskiej koncepcji miłości. Co romantycznego jest we wpojeniu? Jebut z grubej rury i nie ma odwrotu? Brrr... Poza tym oglądamy ostatnio z siostra dokument o ofiarach stalkingu i umówmy się: niezależnie od tego, jak mega przystojny byłby mój prześladowca z pewnością to, że chodzi za mną krok w krok i zasypuje wyrazami miłości i oddania (które dawno przekroczyło granicę, za którą jest już ciężka psychoza)nie skłoniłby mnie do owinięcia się wstążeczka i podarowania mu w prezencie. Poważnie, co ta baba bierze? I dlaczego ktokolwiek uznał, że to jest romantyczna historia? To jest chore, chore u samych swoich podstaw i gdybym miała realne powody sądzić, że grozi mi wpojenie lub bycie prześladowana... eee, kochaną znaczy, przez supersilną, superszybka bestię na wiecznym głodzie, to zapakowałabym się do najsurowszego klasztoru na świecie, albo od razu palnęła sobie w łeb. I mogłabym się jeszcze porozpisywać, ale niechybnie skończyłoby się to rzucaniem mięchem, toteż pozdrawiam ciepło i czekam na kolejny odcinek.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo czekałam na waszą analizę Lei i nie zawiodłam się ^_^ Jest to typowa twarda laska z charakterem i szczerze mówiąc, wzbudza ona we mnie o wiele większe współczucie niż Bella. Sposób, w jaki została potraktowana przez Meyer jest po prostu bestialski >_< Zabrano jej narzeczonego w pseudo romantyczny sposób i jeszcze czytelnik ma być wściekły, że jest złośliwa!
    Co do wywodu o chromosomach... Nie przerabiałam biologii rozszerzonej o genetyce, to jeszcze kilka lat ^_^ Ale nawet ja widzę, że Meyer kompletnie nie trzyma się... NICZEGO. Czekam niecierpliwie na następny kawałek ^_^

    OdpowiedzUsuń
  5. To jest śmieszne. Patrzcie na Lei'ę czy Charliego. Dwie postacie z potencjałem. Meyer sama je stworzyła i jakby nie widziała tego, że one mogą być najbardziej "normalne" czy sympatyczne i je stacza do cienia. To jakby... nie wiem, przy malowaniu obrzydliwego obrazu wylać farby, coś ciekawego z tego powstałe, ale nie, dalej robić ten durny, bzdurny, obleśny obraz!

    I mała prośba, jeśli jest to zaznaczone w książce możecie jakoś oddzielać myśli Jacoba od jego "rozmów" ze sforą ^^"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat problem z myślami sfory jest taki, że...są wydrukowane dokładnie w takiej formie, w jakiej je cytujemy - bez ładu i składu. Innymi słowy, pokazujemy Wam wszystkie aspekty przyjemności związane z dziełem Meyer ^^

      Usuń
    2. Cholera, tak myślałam... Co za bzdura na kółkach
      ><'

      Usuń
  6. Matko Noc, jakie to bezdennie głupie!
    Nie jestem z biolchemu, ale genetyka zawsze mnie pasjonowała. I na te rewelacje Stefy mogę odpowiedzieć jedynie jednym wielkim WTF?!
    Dziewczyny ubóstwiam was! Jak ktokolwiek był w stanie przeczytać ten bełkot bez waszych komentarzy?! Normalnie sobie tego nie wyobrażam. A wasz adres wrzucam w linki, cobym nie zapomniała codziennie sprawdzać, czy nowa porcja sparklącego absurdu się pojawiła :)
    Btw. Im bliżej końca tym jestem bardziej wściekła na Jazza. Mógł sobie zrobić z BelliSuue obiadek w Księżycu, oszczędziłby rodzince cholernie dużo zmartwień! Jego braciszek i tak non-stop emuje.

    OdpowiedzUsuń
  7. Leah podła ofiarą tego samego mechanizmu co Jacob. Jak same zauważyłyście, jest silną babką i że mimo utraty ukochanego nie zamyka się w sobie, nie odcina od rodziny i przyjaciół. Jak na jej tle wygląda Belka, która przez kilka miesięcy zajmowała się wyłącznie sobą i swoim bólem? Co najmniej kiepsko. Dlatego właśnie Meyer robiła wszystko, by ukazać Leah jako wredną i głupią sukę.
    Ach, dzięki za śliczne rozszarpanie absurdalnych wyjaśnień pseudobiologicznych.

    OdpowiedzUsuń
  8. "CARLISLE POZBAWIŁ KILKANAŚCIE POTENCJALNYCH OFIAR WYPADKÓW SPOSOBU NA PRZEŻYCIE, PONIEWAŻ UZNAŁ, ŻE FAJNIE BYŁOBY NA WSZELKI WYPADEK ZAJUMAĆ TROCHĘ KRWI DLA BELLI – A NUŻ SIĘ PRZYDA."

    A kto twierdzi, że wąpierze są dobre? ;)

    Meyerowa znać się na genetyce nie musi. Nie musi nawet chcieć o tym czytać na potrzeby swego tekstu. Przymusu nie ma. Ale to niech będzie konsekwentna i nie próbuje ględzić o czymś, o czym nic nie wie. Po co? Ja nie mam pojęcia np. o fizyce kwantowej albo o węgierskim meblarstwie, więc się o tym nie wypowiadam.
    A mogła to bardzo łatwo i przyjemnie obejść proponowanym w analizie sposobem "it's magic". Przynajmniej przyczepić się do tego byłoby trudniej". ;)

    OdpowiedzUsuń