niedziela, 11 listopada 2012

Rozdział XXVIII: Przyszłość

Gdy rozstawaliśmy się w poprzednim rozdziale, McSparkle i Carlisle usiłowali dogonić jedną z sióstr Denali, Irinę, która z sobie tylko wiadomych powodów dała drapaka na widok Nabuchodonozora bawiącego się z Jacobem. Jak się okazuje, próby spaliły na panewce; wampirzyca umknęła, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów. Co więcej, nie powróciła do sióstr na Alaskę, a w wizjach Alice jawi się zgoła mało konkretnie, przemierzając zaśnieżone równiny bez – jak mogłoby się wydawać – specjalnego celu.
Dni mijają, Belcia i reszta ferajny planują odwiedziny świeżo stuningowanej pani Cullen we Włoszech, a następnie podróż do Brazylii w celu odszukania dalszych informacji na temat wampirzo-ludzkich hybryd.

Nie powiedziałam jeszcze Charliemu nic o tej dłuższej wyprawie i zadręczałam się bezustannie, jak to mu przekazać. Jak miałam go o tym powiadomić, tak by jak najmniej go przy tym zranić?

...Słonko, Charlie zmuszony był radzić sobie z gigantem w twoim wykonaniu co najmniej dwukrotnie, hen w czasach licealnych – nie wspominając już o niedawnej „kwarantannie”. Nie sądzę, by kilkudniowa (a nawet kilkumiesięczna) wyprawa za granicę dorosłej, zamężnej córki miała wstrząsnąć jego światopoglądem.

Głupota: +1

Culleny planują wycieczkę, omawiając przy tym jakże istotne kwestie podróżnej garderoby (Rosalie i Esme) oraz urozmaicenia diety poprzez polowanie na nowe gatunki (Emmett i Jasper). Alice, częściowo wciąż skupiona na wyszukiwaniu wizji dotyczących poczynań Iriny, zabawia się we florystkę, doprowadzając do perfekcji kwiatowe kompozycje...

...Aż tu nagle!

Przeniósłszy wzrok z powrotem na Renesmee, przegapiłam moment, w którym naczynie wyślizgnęło się Alice z rąk. Zaalarmowana szumem powietrza przecinanego przez spadający kryształ, zdążyłam jednak zobaczyć, jak wazon uderza o marmurową podłogę przy wejściu do kuchni i rozbija się na tysiące diamentowych kawałeczków.
(…)
Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby wampir upuścił coś przez przypadek. Nigdy.
Mrugnęłam i Alice stała już do nas przodem. Obróciła się tak szybko, że nie było tego widać. Jej oczy były gdzieś w połowie drogi pomiędzy majakiem a rzeczywistością. Otwierała je coraz szerzej, aż wreszcie wypełniały jej wąską twarzyczkę. Tyle kryło się w nich strachu, bólu i rozpaczy, że zajrzawszy w nie, poczułam się jak ktoś, kto ocknął się w trumnie.
Usłyszałam, jak Edward głośno zaczerpnął powietrza – prawie że się przy tym zakrztusił.
Co jest? – warknął Jasper. Doskoczył do Alice z prędkością światła, miażdżąc pod stopami resztki wazonu, złapał ją za ramiona i potrząsnął gwałtownie. Wydawało mi się, że jej drobne kości zagrzechotały. – Alice, co się stało?
(…)
Jadą po nas – wyszeptali Alice i Edward jednocześnie. – Wszyscy.
W pokoju zapadła głucha cisza.
(…)
Zapragnęłam porwać Renesmee na ręce i ukryć ją sobie pod skórą, ukryć ją w swoich włosach, sprawić jakoś, by stała się niewidzialna. Ale nie zdołałam nawet na nią spojrzeć. Miałam wrażenie, że przypominam już nie kamień, tylko lód. Po raz pierwszy, odkąd zostałam wampirem, zrobiło mi się zimno.
Ledwie zwróciłam uwagę na to, że Alice i Edward potwierdzają moje przypuszczenia. Nie było mi to potrzebne. Ja już wszystko wiedziałam.
Volturi – jęknęła.


Dla wszystkich, którzy wciąż nie mogą się pozbierać po owej przytłaczającej informacji: tak, Meyer naprawdę postanowiła wprowadzić do tej literackiej abominacji element zagrożenia. Najwyraźniej nasza dalsza lektura będzie się składać z czegoś więcej niż szczegółowych opisów zajefajności Belki i Nabuchodonozora. Hip, hip hurra!

Swoją drogą, takie zagranie daje spore pole do manewru. Czy Volturi zjawią się w ciągu kilku najbliższych godzin? A może planują zasadzkę w niespodziewanym momencie, tym samym zmuszając Cullenów do życia w ciągłej niepewności? A może...

Kiedy? – powtórzył Jasper głosem przywodzącym na myśl rozszczepiający się lód.
Alice nie zamknęła powiek, ale jej oczy jakby przesłoniła błona – przez chwilę były zupełnie nieprzytomne, tylko jej usta wykrzywiał wciąż grymas przerażenia.
Wkrótce – odpowiedziała równocześnie z Edwardem. – Wszędzie będzie dużo śniegu, i w lesie, i w miasteczku – uzupełniła samodzielnie. – Przybędą tu za niecały miesiąc.





...miesiąc?





MIESIĄC?!



Ustalmy coś; Stefa nigdy nie była mistrzynią, gdy w grę wchodziły tzw. twisty fabularne. Wszystkie intrygi w „Zmierzchu” powstawały z połączenia Alice ex Machina z ujemnym IQ bohaterów sagi – vide Edward wyrzucający swoją komórkę w Nju Munie.

Ale to już jest przesada.

Nie ma ŻADNEGO powodu, dla którego włoskie wąpierze miałyby czekać z atakiem trzydzieści dni. Zabukowanie miejsc na samolot to kwestia kilku minut; warto przypomnieć, że dwa tomy wcześniej Alice i Bella zdołały przemieścić się z Forks do Volterry w niecałą dobę – i to z przesiadką na międzynarodowym lotnisku. Mało tego – niezależnie czy przyjmujemy, że Aro i spółka to nowe wcielenie lorda Voldemorta, a ich głównym celem życiowym jest zamordowanie naszych protagonistów, czy też postrzegamy Volturi jako bardzo rygorystycznych strażników ładu w wampirzej społeczności (nie przejmujcie się, jeżeli po trzech tomach sagi nadal nie jesteście pewni, która odpowiedź jest prawidłowa – Stefcia najwyraźniej też tego nie wie), wizyta w USA powinna znaleźć się na samej górze ich listy priorytetów. W przypadku opcji a), właśnie została im podana na srebrnej tacy idealna wymówka, dzięki której mogą zetrzeć Cullenów w proch i to w białych rękawiczkach; jeżeli przychylamy się do rozwiązania b), wizyta w Forks staje się konieczna ze względów służbowych – zostało wszak złamane najświętsze z praw krwiopijców, stanowczo zakazujące tworzenia nieśmiertelnych dzieci.

Ach, i jeszcze jedno – w „Księżycu w Nowiu” Aro dowiedział się, że Ala potrafi odczytywać przyszłość. U zdolnego pisarza byłby to wspaniały pretekst dla dalszego zapętlenia fabuły: Cullenowie mogliby zapomnieć o tym, że Włosi są świadomi ich talentów i zostać wzięci z zaskoczenia (Volturi przez cały czas karmiliby Alice fałszywymi wizjami) – lub, przeciwnie, nasze wąpierze mogłyby wykazać się przytomnością umysłu i zdać sobie sprawę, że widzenia Alki mogą być falsyfikatami („Co, jeśli to nieprawda? A jeżeli podsuwają nam zarówno prawdziwe, jak i zmanipulowane informacje, wiedząc, że nie jesteśmy w stanie tego odróżnić?”).

Oczywiście, nic takiego się nie dzieje – wszak wszyscy wiemy, że moc panny Cullen włącza się i wyłącza zgodnie z widzimisię autorki, służąc jedynie do rozwiązywania konfliktów, nigdy do ich generowania. Jeszcze by, nie daj bór, powstała z tego wszystkiego skomplikowana i wielowarstwowa fabuła...

A najlepsze jest to, że Meyer najwyraźniej sama zdaje sobie sprawę, że w tym wypadku nie ma żadnego, nawet najgłupszego wytłumaczenia dla pokierowania akcją w taki bezsensowny sposób – cały ten zabieg ma na celu jedynie zapewnić Belce i resztę ferajny wystarczająco dużo czasu, by mogli wymyślić jakiś plan awaryjny. Naprawdę – kwestia przyjazdu w ciągu miesiąca od wizji Alice nie zostaje wyjaśniona w jakikolwiek sposób. Bo i jak?

Gratuluję, SMeyer. Pobiłaś samą siebie – ze wszystkich bezsensownych, nie trzymających się kupy scen wiodących do wydumanego, nielogicznego punktu kulminacyjnego każdej z twych książek ta w największym stopniu zasługuje na odznakę „wyciągniętej z samej rzyci”.

Głupota: +500
Lenistwo: +500
Angst: +30

...Nie, ja tak tego nie zostawię. Skoro Stefa nie zamierza podać mi żadnego logicznego wyjaśnienia dla absurdalnego terminu przyjazdu makaroniarzy, to sama go sobie dośpiewam.
Niniejszym chciałabym podzielić się z wami krótkim fanfickiem mojego autorstwa – własną interpretacją takiej a nie innej decyzji Volturi. Enjoy!


 
- Żabciu...
- Nie.
- Kwiatuszku mój...
- Już ci powiedziałam, że nic z tego.
- Ależ, brokatowy promyczku...
Kajusz westchnął i zerknął na zegarek. Czterdzieści minut i dwadzieścia osiem sekund – przekonanie Sulpcii do ich najnowszego projektu szło Arowi nadzwyczaj opornie.
Przeniósł spojrzenie na ciężkie drzwi prowadzące do damskich komnat i uśmiechnął się złośliwie. ON nie miał najmniejszego problemu ze swoją małżonką; Athenodora bez szemrania przyjęła do wiadomości, że w przeciągu następnych 48 godzin ma być przygotowana do wylotu. Ale cóż, nie każdy wie, jak postępować z kobietami. To jak wewnętrzny instynkt – albo się go posiada, albo nie.
- Dupa, nie mężczyzna – mruknął pod nosem, poprawiając od niechcenia zbyt luźny węzeł krawatu.
Ledwie zwerbalizował swój surowy osąd, gdy z luksusowej bawialni urządzonej w stylu, które ich żony z jakiegoś powodu lubiły nazywać „późną Marią Antoniną” wypadł jak burza obiekt jego przemyśleń.
- I co? - spytał z pozorną obojętnością blondyn, wpatrując się badawczo w przyszywanego brata.
Aro westchnął ciężko, po czym z rezygnacją skinął głową w bok, sugerując tym gestem opuszczenie placu boju i udanie się z powrotem do głównej sali. Wyglądał, jakby znajdował się na skraju apopleksji; Kajusz nie miał wątpliwości, że gdyby tylko było to możliwe w ich sytuacji, głównodowodzący Volturi właśnie ocierałby z czoła rzęsiste strugi potu.
- Mówiąc wprost, klapa – potwierdził smętnym tonem to, co stało się oczywiste dla każdego postronnego obserwatora mniej więcej pół godziny wcześniej. - Uparła się. Twierdzi, że skoro tak nagle odrywamy ją od codziennego rytmu, to przynajmniej chce dostać coś w zamian.
- I uległeś? - pogarda w głosie Kajusza walczyła o pierwsze miejsce z niedowierzaniem i rozbawieniem.
- A jakie miałem wyjście? - mruknął żałośnie Aro. Mimo statusu najpotężniejszego wampira nowego tysiąclecia, posiadania własnego zamku (plus kilka pomniejszych dworów, dwa jachty i park wodny na południu Rosji) oraz nadprzyrodzonych umiejętności, w tej chwili nie różnił się niczym od milionów jemu podobnych mężów-pantoflarzy, przegrywających batalie ze swymi żonami.
- Jak to: jakie? Zwyczajnie, trzeba było jej przypomnieć, kto tu rządzi.
- Chyba sobie kpisz. Wolę się czołgać do Waszyngtonu na kolanach, niż przeżywać powtórkę z 1912.
- I właśnie dlatego nie pozwalam Athenie na takie głupstwa. Po diabła puszczałeś ją z sufrażystkami? - Kajusz pokiwał z niedowierzaniem głową, wspominając nierozważną decyzję brata.
- Co się stało, to się nie odstanie. Teraz musimy zdecydować, co dalej – z tymi słowami Aro pchnął ciężkie wrota sali tronowej.
W komnacie obecni byli niemal wszyscy, za wyjątkiem Heidi, która jak zwykle o tej porze udała się na polowanie. Każdy z Volturi zabijał czas oczekiwania na posiłek sobie właściwym sposobem: Jane składała origami; Alec haftował niezapominajki na rękawie aksamitnej, bordowej szaty (prezent urodzinowy dla Marka – dar ten, z racji całkowitego oderwania jubilata od prozy życia, mógł być wykańczany tuż pod jego nosem bez ryzyka zepsucia niespodzianki); trzeci z założycieli klanu siedział na swym tronie, zatopiony w lekturze najnowszej powieści Coelho, a Feliks i Demetri grali w Scrabble na ośmiu złączonych ze sobą planszach (Kajusz rzucił pobieżnie okiem na dotychczas powstałe słowa, mimochodem konstatując, iż motywem przewodnim były tym razem rzeczowniki węgierskie z literą „a” na trzeciej pozycji od końca).
- Jak poszło, szefie? - spytał z zaciekawieniem Alec, chwilowo przenosząc wzrok ze swej koronkowej roboty na pryncypałów.
- Cóż... - zaczął niepewnie Aro, po czym odchrząknął i zawiesił się z lekka. Przyznanie się do porażki przed bratem było czymś zgoła innym niż ogłoszenie swej niekompetencji własnej straży. - Powiedzmy, że napotkałem pewne trudności.
- Zatem lady Sulpcia odmawia wzięcia udziału w wyprawie? - zapytała Jane, zginając skrzydło jaskrawopomarańczowego łabędziątka.
- Tego nie powiedziałem – zirytował się wampir. - Po prostu zostały mi przedstawione argumenty, które utrudniają zrealizowanie wcześniej przyjętych założeń.
- A konkretnie?
- Dowiedziałem się, iż wybranie kilku egzemplarzy z siedemnastu tysięcy sukni, dobranie do nich odpowiednich dodatków i pantofli i zmieszczenie wszystkiego w jednej walizce jest absolutną niemożliwością...
- Zawsze możemy dopłacić za nadbagaż – zauważył jak zwykle rozsądny Alec.
- Żadnego dopłacania! - Kajusz nie zaliczał się do grona osób cierpiących na rozrzutność.
- No i jeszcze ta sprawa z Klubem Książki...
W sali rozległo się zbiorowe westchnienie. Udział w cokwartalnych zebraniach Klubu Literatury Kobiecej był traktowany przez Sulpcię z niemal religijną czcią.
- Jak na złość, wyznaczyli datę akurat na ten sam dzień, gdy wypada nasza konfrontacja z Cullenami.
Przez kilka minut w sali panowała pełna frasunku cisza, zakłócana jedynie gniewnym szeptem Demetriego („Przestań cyganić, do cholery, przecież widzę, że wyciągnąłeś osiem liter...”).
- No dobrze – przerwał milczenie Alec. - Ale chyba przedstawiła szefowi jakąś alternatywę?
- I tu właśnie, drogi chłopcze, zaczynają się schody. - Aro przysiadł ciężko na pobliskim zydelku, nie zawracając sobie głowy zajmowaniem właściwego mu miejsca na podwyższeniu. - Moja małżonka twierdzi, że skoro, cytuję, „ma przewracać życie i szafę do góry nogami”, koniec cytatu, to w takim razie chce mieć jakieś miłe wspomnienia z eskapady zza ocean, zwłaszcza, że nie odwiedziła Ameryki od Czarnego Czwartku. Innymi słowy – żąda wycieczki do Hollywood! - Aro rozłożył ręce w teatralnym geście rozpaczy.
Jeżeli liczył na pełne współczucia spojrzenia i przyjacielskie poklepywanie po plecach, to spotkało go olbrzymie rozczarowanie. Czwórka strażników nie tylko nie zaczęła pomstować na głupotę swej pani, ale w dodatku wymienili między sobą ukradkowe, znaczące spojrzenia.
- No co? - zdenerwował się w imieniu brata Kajusz.
- Panie...myślę, że to nie taki głupi pomysł – zaczęła ostrożnie Jane. - Ostatecznie, ja też chciałabym zwiedzić jakąś metropolię. Na przykład Nowy Jork. Zobaczyć Statuę Wolności, przejść się po Fifth Avenue, obejrzeć „Piękną i Bestię” na Broadwayu...
- Że co proszę???
- Szefie, jak już przy tym jesteśmy...zbliżają się święta – dorzucił swoje trzy grosze Feliks.
- I co z tego? - Kajuszowi narodzenie Chrystusa kojarzyło się wyłącznie z niedogodnością polegającą na konieczności zmiany systemu kalendarzowego.
- No...Głupio tak atakować kogoś w czasie Gwiazdki. Moglibyśmy wynająć na kilkanaście dni jakąś elegancką willę i urządzić sobie święta z prawdziwego zdarzenia: z choinką, kolędami i takimi tam. Jestem pewien – dodał, spoglądając na Ara – że lady Sulpcia byłaby bardzo zadowolona z tego rodzaju przełamania rutyny.
- Ależ to być nie może! - Aro wyglądał, jakby miał za sekundę wybuchnąć płaczem. - Przecież przyłączenie Cullenów do naszej rodziny miało być moim bożonarodzeniowym prezentem dla samego siebie! Chcę powiększyć swoją kolekcję! Chcę mieć ich wszystkich!!! Mwahahahaha! - dla lepszego efektu zaniósł się śmiechem godnym bondowskiego szwarccharakteru; aurę ogólnego mroku zepsuł jednak fakt, iż podczas swej namiętnej tyrady nieco się obślinił.
- Uspokój się – schizofreniczne przeskoki w nastroju Ara nie robiły już na Kajuszu żadnego wrażenia, co nie zmieniało faktu, iż jednym z jego najskrytszych marzeń było podsunięcie bratu na obiad osobnika będącego po końskiej dawce valium. - I przestań podbierać mi kwestie.
- O! - zdziwił się Aro – Ty też pragniesz, żeby Alice, Bella i Edward stali się jednymi z nas?
- A skąd. Chcę ich zamordować. Chodziło mi o „mwahahahaha”.
- Ekhm...-Demetri nieśmiało spróbował nakierować dyskusję na poprzedni tor – Wracając do tematu, to ja...To jest...Tak się składa...Ucieszyło by mnie...Jabymbardzochciałpojechaćdodisneylandu – wyrzucił na jednym oddechu.
Kajusz poczuł, że zaczyna go trafiać ciężki szlag.
- I co jeszcze? Pozazdrościłeś bachorom możliwości zrobienia sobie pamiątkowego zdjęcia z facetem przebranym za Myszkę Miki? A może masz chrapkę na piżamę z wizerunkiem Małej Syrenki???
- Niezupełnie...- gdyby to było możliwe, twarz Demetriego przypominałaby swym odcieniem znak stopu. - Ja...zawsze chciałem zobaczyć jak wygląda wnętrze pałacu Kopciuszka – ostatnie dwa słowa wyszeptał głosem tak cichym, że trudnym do usłyszenia nawet dla wampirzego ucha.
Niezręczną ciszę, jaka zapadła po owym wyznaniu, niespodziewanie przerwał łagodny głos Marka:
- Nie bądź taki zapalczywy, drogi bracie. Uważam, iż wyprawa do Disneylandu to całkiem sympatyczny pomysł.
Aby zrozumieć osłupienie, które ogarnęło wszystkich znajdujących się na sali po usłyszeniu tej opinii (a które przejawiło się w zbiorowym opadzie szczęki, oraz – w przypadku Feliksa – upuszczeniu woreczka z płytkami, który uderzył z łoskotem o marmurową posadzkę) należałoby odnotować, iż Marek zabrał głos tylko raz w ponad tysiącletniej historii rodzinnych narad – konkretnie w maju 1860 roku.
Ale zrobił to tylko w celu upewnienia się u ówczesnego strażnika przybocznego, Roberto, czy kolor umundurowania Czerwonych Koszul przypadkiem nie gryzie się z odcieniem szat zakładanych podczas święta na jego cześć.
- Eee...bracie – Aro jako pierwszy odzyskał względną równowagę i z namysłem ważył słowa swej wypowiedzi, doceniając niewątpliwą wzniosłość chwili – Czy mam rozumieć, że ty także marzysz o wycieczce do parku rozrywki?
- Och, nic z tych rzeczy – odparł niefrasobliwie wampir, nie podnosząc nawet na moment oczu znad książki – po prostu uważam, iż niesprawiedliwym byłoby pozbawiać Demetriego i pozostałych odrobiny radości.
- No...w sumie racja. - Aro wyraźnie się łamał; fakt, iż nawet Marek popierał pomysł przeniesienia daty ataku na okres poświąteczny dał mu widocznie do myślenia. - Alec, ile by to suma sumarum zajęło?
- Policzmy – chłopak ostrożnie odłożył niedokończoną robótkę na kolana, po czym wyjął z kieszonki niewielki organizer, z którym nigdy się nie rozstawał, sięgnął po leżący na pobliskim stoliku długopis i zaczął zawzięcie notować. - Wynajęcie prywatnego odrzutowca, willa w którejś z metropolii, wycieczka do Los Angeles, Nowego Jorku, Kolorado...
- Nie było mowy o żadnym Kolorado!
- Niby nie...Ale chciałbym zobaczyć Wielki Kanion. Skoro wszyscy zaklepują sobie jakiś obiekt w ramach prezentu gwiazdkowego, to czemu nie ja? – wzruszył ramionami Alec, po czym powrócił do obliczeń. - Wypad na Florydę...Cóż, zakładając, że nie napotkamy specjalnych trudności ze strony biurokracji, powinniśmy zdążyć ze wszystkim mniej więcej w przeciągu miesiąca.
- Miesiąca?! A zresztą, wszystko mi już jedno – Aro machnął z rezygnacją ręką. - Jane, leć do damskich komnat i pomóż naszym małżonkom się spakować. Alec, idź do Gianny i każ jej wykonać niezbędne telefony. Feliks, Demetri – najpierw posprzątajcie ten bałagan, a potem zacznijcie kompletować wszystko, co będzie potrzebne na wyjazd...I nie zapomnijcie o moich jedwabnych krawatach od Versace!

***

Zaledwie kilka minut później w sali tronowej zapadła błoga cisza. Strażnicy rozpierzchli się, by wykonać rozkazy; Kajusz wyleciał za drzwi, ledwie Aro skończył wydawać polecenia, mamrocząc pod nosem inwektywy; sam Aro zaś udał się do ogrodu, gdzie, jak oznajmił, zamierzał odzyskać wewnętrzną równowagę przy pomocy pozycji jogi.
Marek dojechał do ostatniej kropki dzieła brazylijskiego twórcy. Zamknął wolumin i - bez pośpiechu, jak to miał w zwyczaju – odłożył go na umiejscowiony obok siedziska stolik.
- Och, Kajuszu – mruknął z pobłażaniem, kręcąc w rozbawieniu głową. - Przecież doskonale wiemy, że chowasz w szafie na strychu kapcie w kształcie psa Pluto.



Ala dzieli się z rodziną szczegółami swego widziadła:

Przyjadą wszyscy: Aro, Kajusz, Marek, każdy z członków ich straży przybocznej. Nawet ich żony.
Ależ żony nigdy nie opuściły wieży! – zaprotestował Jasper. – Nigdy! Nawet podczas rebelii na południu! Nawet, gdy władzę próbowali im odebrać Rumuni! Nawet gdy polowali na nieśmiertelne dzieci! Nigdy!

Jasperze, dyskusje na temat literatury to bardzo istotna część życia duchowego; nie można ich porzucać z byle...Ekhm, nieważne.


No dobrze, wiemy już że Główni Źli sagi dybią na nasze jagniątka. Skąd jednak w ogóle decyzja żeby wpaść w odwiedziny do Waszyngtonu?

Postanowiła, że do nich pojedzie – powiedziała Alice. – Irina postanowiła, że pojedzie do Volturi. A potem to oni z kolei podejmą decyzję, żeby przyjechać tutaj. Ale wygląda to tak, jakby już od dawna na nią czekali. Jakby swoją decyzję podjęli już dawno temu, tylko czekali na Irinę...
W milczeniu rozważaliśmy jej słowa. Co takiego mogła im powiedzieć Denalka, co spowodowałoby z ich strony tak gwałtowną reakcję?
(…)
Wyobraziłam sobie Irinę przyczajoną na grani, obserwującą to, co działo się w dole. Co zobaczyła? Wampirzycę i wilkołaka, którzy odnosili się do siebie, jak przystało na najlepszych przyjaciół?
Cóż, tak to sobie właśnie wtedy wyjaśniłam i doskonale tłumaczyło to jej zachowanie. Ale dla Iriny ważniejsze było coś innego.
Zobaczyła też dziecko. Nieludzko piękne dziecko popisujące się w śniegu swoimi umiejętnościami, których, gdyby było człowiekiem, przecież by nie posiadało...
Irina... jedna z trzech osieroconych sióstr. Carlisle mówił mi, że kiedy ich matka straciła życie z rąk Volturi za złamanie wampirzego prawa, Tanya i jej siostry zaczęły przestrzegać go z obsesyjną sumiennością.
Zaledwie pół minuty wcześniej Jasper wspomniał przepis tego prawa, o który w tym wszystkim tak naprawdę chodziło: „Nawet gdy polowali na nieśmiertelne dzieci”... Nieśmiertelne dzieci – tabu, temat zakazany.
Nieszczęsna Irina! Doświadczywszy w przeszłości tego, czego doświadczyła, do jakich innych wniosków mogła dojść? Była za daleko, by usłyszeć bijące w Renesmee serduszko, za daleko, by poczuć bijące od jej ciałka ciepło. Zarumienione policzki mojej córeczki mogła uznać za sprytny kamuflaż.
W dodatku, jakby nie było, brataliśmy się z wilkołakami. Z punktu widzenia Denalki samo to było odrażające, czemu więc nie moglibyśmy posunąć się jeszcze dalej...
Przemierzając śnieżne pustkowia z twarzą wykrzywioną cierpieniem, nie myślała wcale o Laurencie. Dręczyło ją co innego: to, że kierowana poczuciem obowiązku, miała nas wydać na pewną śmierć.
Przyjaźń o wielowiekowej historii najwyraźniej przegrała z jej sumieniem.

Trzeba oddać Stefie, że przynajmniej ten wątek ma całkiem dobre psychologiczne zaplecze. Szkoda jedynie, że zawodzi na poziomie kanonicznym – czy naprawdę muszę przypominać autorce, że tuż po swojej przemianie Bella była w stanie usłyszeć auto pędzące po autostradzie kilka kilometrów od domu? Owszem, bicie serca jest dźwiękiem daleko słabszym, a zapach Nabuchodonozora nie jest nęcący dla wampirów – ale przecież Irina nie mogła stać aż tak daleko! Zwłaszcza, iż Belka przypuszcza, że wampirzyca mogła zauważyć rumieńce na twarzy Renesmee...
Cóż, pewnie i tak powinnam się cieszyć, że Denalka zobaczyła Nessie na własne oczy zamiast – dajmy na to – doznać nagłej iluminacji. Ostatecznie, logika nie jest głównym motywem działań naszych bohaterów (patrz: Volturi).

Głupota: +20

Tyle, że Irina się myli – ciągnęłam. – Renesmee nie jest taka jak tamte dzieci. One się nie zmieniały, a mała rośnie jak na drożdżach. Nad nimi nie dawało się zapanować, a mała nigdy jeszcze nie zrobiła krzywdy ani Charliemu, ani Sue, ani nawet nie pokazała im nic, co mogłoby ich przestraszyć. Potrafi się kontrolować. Już jest bystrzejsza od większości dorosłych. Nic na nią nie mają..
(…)
Za taką zbrodnię nie karzą w procesie, skarbie – szepnął do mnie Edward. – Aro zobaczył już dowody w myślach Iriny. Przybędą tu, żeby wykonać wyrok, a nie żeby nad nim obradować.
Ale przecież jesteśmy niewinni – powiedziałam z uczuciem.
Nie dadzą nam dość czasu, byśmy mogli ich o tym przekonać.

*zawodzi rozpaczliwie, waląc czołem o klawiaturę* Z jakiej racji, na wszystko co święte?! DLACZEGO ARO I RESZTA NIE MIELIBY WYSŁUCHAĆ ARGUMENTÓW CULLENÓW?! Przecież przyjaźnili się z Carlislem, planowali dołączyć Warda i Alkę do swej kolekcji. Można by pomyśleć, że postanowią przynajmniej sprawdzić, czy rodzina doktora rzeczywiście jest winna...
...Nie mówiąc już o tym, że pomyłka Iriny wyjdzie na jaw w tym samym momencie, w którym zobaczą Nabuchodonozora i usłyszą bicie jego na wpół brokatowego serduszka.

Ale nad czym ja właściwie debatuję? Z Volturi jest najwyraźniej tak samo, jak z wizjami naszej wieszczki – zmieniają się z trzymających władzę służbistów w ponure szwarccharaktery w zależności od horoskopu Stefy i skali Beauforta.

Głupota: + 300

Możemy walczyć – oświadczył ze spokojem [Emmett].
Ale nie wygramy – warknął Jasper.
Zobaczyłam oczami wyobraźni, jak zasłania Alice własnym ciałem i jaki miałby wtedy wyraz twarzy...

Niech kolczasty jeż i inne leśne zwierzątka bronią, by zwinna, zaradna Alice miała się samodzielnie bronić w razie ewentualnej bitwy.

ż, uciec też nie możemy. Nie, dopóki korzystają z usług Demetriego. – Emmett skrzywił się i wiedziałam, że to nie tropiciel Volturi napawa go takim obrzydzeniem, tylko myśl o tym, że miałby przed kimś uciekać. – Nie rozumiem, dlaczego nie moglibyśmy wygrać. Mamy do wyboru kilka opcji. Nie musimy walczyć sami.
Podniosłam szybko głowę.
Nie ma mowy, Emmett! Nie naślę Volturi na Quileutów!
Bella, wyluzuj. – Miał taką samą minę, jak wtedy, kiedy zastanawiał się, czy nie zmierzyć się z anakondą. Nawet w obliczu śmierci potrafił czerpać przyjemność ze stojącego przed nim wyzwania. – Nie miałem na myśli sfory. Ale bądźmy realistami – czy uważacie, że Jacob albo Sam zignorowaliby taką inwazję? Nawet jeśli nie chodziłoby o Nessie? Nie wspominając już o tym, że dzięki Irinie Aro i tak już wie o naszym przymierzu. Ale nie, myślałem o innych naszych znajomych.
Carlisle był tego samego zdania co ja.
Nie będę skazywał swoich przyjaciół na śmierć.
Hej, może pozwól im podjąć tę decyzję – powiedział Emmett pojednawczym tonem. – Nie upieram się, że będą musieli z nami walczyć. – Widać było, że plan dopiero krystalizuje mu się w głowie. – Mogą po prostu czekać z nami na przybycie Volturi, tak żeby na ich widok tamci się zawahali. Bella ma rację. Trzeba ich zmusić do tego, żeby nas wysłuchali. Chociaż z drugiej strony, jeśliby nam uwierzyli, ominęłaby nas fajna bitwa...

Pomijając już fakt, że Emmett zachowuje się w tej scenie cokolwiek jak żądny burdy kibol (Meyer, przestań psuć wszystkich moich ulubionych bohaterów!), to jego pomysł jest mniej więcej tak samo naiwny jak koncept Belki w „Zmierzchu”, która święcie wierzyła, że James puści wolno jej matkę gdy tylko zjawi się w studiu baletowym. Jeżeli, jak twierdzi McSparkle, Mroczne Atomówki nie zechcą nawet wysłuchać wyjaśnień Cullenów, to z jakiej racji mieliby puścić wolno wampiry, które jawnie stanęły po stronie ich wrogów, a tym samym przeciwko władzy?

Głupota: + 30

Będziemy musieli ściągnąć tu wielu świadków – stwierdziła Rosalie bez entuzjazmu.
(…)
Musimy starannie zaplanować te pierwsze spotkania.
Spotkania? – powtórzył Jasper.
Alice i Edward spojrzeli na Renesmee. A potem oczy Alice zrobiły się szkliste.
Rodzina Tanyi – zaczęła wyliczać. – I Siobhan. I Amuna. I część nomadów – na pewno Garrett i Mary, może Alistair.
A co z Peterem i Charlotte? – spytał Jasper niemalże ze strachem w głosie, jak gdyby miał nadzieję, że odpowiedź będzie brzmieć „nie” i jego stary druh nie trafi na rzeź.

...RZEŹ?

A więc jednak nie jesteście tacy głupi – po prostu macie w nosie, że z powodu waszej słodkiej królewny kilkunastu znajomych może stracić życie.

Bitch: + 300

A wampirzyce z Amazonii? – przypomniał Carlisle. – Kachiri, Zafrina i Senna?

- Na wszelki wypadek – dodał z namysłem – zatelefonuję też do Thora i Petera Parkera. Superbohaterów nigdy dość!


Małżonkę Jazza nawiedza nowa, niejasna wizja:

Co to miało być? – szepnął Edward niecierpliwie. – Ten fragment z dżunglą. Będziemy ich szukać?
Nic nie widzę – powtórzyła Alice, nie patrząc w jego kierunku. Edward wyglądał przez moment na zdezorientowanego. – Będziemy musieli się rozdzielić i pospieszyć – trzeba to załatwić, zanim śnieg zacznie osiadać na ziemi.

*nie może się odpędzić od wizji Cullenów wypatrujących pierwszej śnieżynki niczym dziecko wigilijnej gwiazdy*

Edward prosi siostrę o dalsze wskazówki dotyczące przyjazdu Włochów; Alice twierdzi jednak, że z powodu zbliżającego się Jacoba nie jest w stanie nic dojrzeć, chwyta więc Jaspera i razem wybiegają w ciemną noc.
Do salonu wpada wspomniany wilkołak. Na widok ponurych min zebranych wpada w panikę i zaczyna sprawdzać temperaturę Nabuchodonozora, przekonany że ponury nastrój związany jest z chorobą jego ukochanej...podopiecznej.

Wszystko z nią w porządku – wykrztusiłam łamiącym się głosem.
Więc o co chodzi?
O nas wszystkich, Jacob – wyszeptałam załamana. – To koniec. Zostaliśmy wszyscy skazani na śmierć.


Angst: + 100


Jakie kroki podejmie nasz ulubiony klan, by zapewnić bezpieczeństwo Cudownemu Dziecku (a przy okazji i sobie)? O tym w następnym odcinku.


Statystyka:

Głupota: 851
Lenistwo: 500
Bitch: 300
Angst: 130

Maryboo

13 komentarzy:

  1. Łahahahahahahahahahahahahahahaha!

    Pierwsza analiza od pewnego czasu, która mnie nie wkurzyła (znaczy analki zawsze fajne, ale analizowany tekst... brr...). Chyba moje rozbawienie rośnie wprost proporcjonalnie do poziomu angstu w sadze ;)

    Przecudnej urody ten fanficzek XD

    Wciąż czuję obrzydzenie, jak tylko Jacob i Nabuchodonozor zostaną wymienieni w tym samym akapicie. Fuj.

    No i pięknie że Stefcia serwuje nam priorytetów ciąg dalszy: pojmy dziecko krwią, bo woli je od żarcia, którego zdobycie wymaga jedynie spaceru do sklepu; naraźmy naszych przyjaciół, ba, wyślijmy ich na pewną (przynajmniej w tym momencie, bo na bank wszystko skończy się słodko, nudno i bez kropli krwi... eee, jadu utoczonego z wampirzego cielska) śmierć, bo czemuż by nie.

    OdpowiedzUsuń
  2. " - O! - zdziwił się Aro – Ty też pragniesz, żeby Alice, Bella i Edward stali się jednymi z nas?
    - A skąd. Chcę ich zamordować. Chodziło mi o „mwahahahaha”."
    Najlepszy moment analizy i w ogóle całe wytłumaczenie terminu inwazji zajebiste :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Jabymbardzochciałpojechaćdodisneylandu - cała scenka dobra!

    Miesiąc!Dowcipy ze szkoły mi się przypomniały :jedzie anemik na koniu anemiku i mówi: prr, szalony!
    Tempo intrygi jak w brazylijskich serialach.
    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  4. Super fanfik. I wyjaśnienie też dość prawdopodobne ;) Ja chcę takich więcej!

    OdpowiedzUsuń
  5. Rewelacyjnie piszesz! Może po wypocinach Stefy zaserwujesz nam coś swojego dla kontrastu? Świetnie mi się to czytało :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ehem, jak zwykle będę nabijać wam nadprogramowe komentarze, ale kim jest Sue, której Nabuchodonozor nie skrzywdził i nie przestraszył?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sue Clearwater, która plącze się wokół Glitterfamily jak na dobrą bohaterkę Tłajlajta przystało.

      Beige

      Usuń
  7. -Aro? Hej, Carlise z tej strony. Wiesz, Alice miała wizję, ze chcecie wpaść do nas z wizytą. Dziecko nie jest wiecznie martwe, tylko Edwart bzyknął Belkę jak ta jeszcze człowiekiem była i nam dhampir wyszedł, tak więc wpadnijcie do nas na herbatę, ale bez armii jeśli łaska. Buziaczki!

    Intryga w tej książce ma postać pluszowego, bezzębnego króliczka.

    OdpowiedzUsuń
  8. Naprawdę zabawny i przyjemny fanfic, do tego dobrze wytykający straszne dziury fabularne ;)
    virginiya

    OdpowiedzUsuń
  9. Ha ha ha ha, po fragmencie o Volturi i świętach nie muszę dalej czytać (choć i tak to zrobię) żeby powiedzieć, że ubóstwiam analizę. Przecudna!
    Dorreahn

    OdpowiedzUsuń
  10. Niesamowita wizja Volturi <3 Chichotałam przez następne dziesięć minut, kiedy to w nocy czytałam ;D awesome!
    Trochę przypadkiem trafiłam na Wasze analizy i dzielnie nadrabiam ;)
    pzdr, Adria ;*

    OdpowiedzUsuń
  11. Nie...mogę...hahahahaha...wytrzymać...hahahahah. Czy...haha...ktoś mógłby..hahaha...podnieść mnie z...hihihihi...podłogi?
    Fanfick - pierwsza klasa! Nie ukwikałam się tak od dawna <3

    OdpowiedzUsuń
  12. "– A wampirzyce z Amazonii? – przypomniał Carlisle. – Kachiri, Zafrina i Senna?

    - Na wszelki wypadek – dodał z namysłem – zatelefonuję też do Thora i Petera Parkera. Superbohaterów nigdy dość!"

    Te dwa zdania - oryginalne i z analizy wzięłam z rozpędu jako część książki. "Thor i Peter Parker? Ech, Meyer to ma durne pomysły" i czytam dalej. Ale po chwili: "Zaraz! To było w analizie!" :D To dowód na to, jak głupia jest ta książka - można łyknąć nawet totalne bzdury. ;)

    - tey

    OdpowiedzUsuń